O mnie

Moje zdjęcie
Literaturoznawca, antropolog. 2005 r. - laureat ogólnopolskiego konkursu na cykl wierszy (ex aequo z kilkunastoma innymi uczestnikami). 2010 r. - zaliczenie z logiki. W przyszłości liczy na kolejne sukcesy.

czwartek, 8 grudnia 2011

PRIMUM NON CHOROWARE. EPOPEJA STUDENCKA

Odkąd zamieszkałem w Krakowie, staram się być zdrów. Raz, że lektur dużo, życie kulturalne kwitnie, a dwa – no, wiecie. Jakoś nie wiadomo, gdzie przychodnia, żadnego lekarza nie znam, a przecież są różni. Zawsze się pytało mamę, do kogo warto, a kto potrafi sześć tygodni leczyć przeziębienie, zanim rozpozna gruźlicę.

No więc przez cztery lata czułem się świetnie, aż tu nagle. Adam Turek zawsze powtarza, że ten okres najgorszy, jak w nocy mróz, a w południe plus osiem. Rozłożyło mnie na części, więc do łóżka, pić fervexy. Gocha cały dzień koło mnie chodziła. Potem było lepiej, pokazałem się na uczelni, a potem znowu. I to jak! Myślałem, że mi pęknie twarzoczaszka, najgorzej się schylić. I zęby rozbolały pierońsko. Po to myję cztery razy na dzień, czyszczę nicią i płuczę, żeby się znów popsuły? Próbuję sprawdzić językiem, który to, ale wychodzi, że ten martwy najbardziej. Czyli wszystko pic – zapalenie zatok. I smarki czerwonozielone. I krztuszę to i czuję w oczach. Jakby łuki brwiowe się zaostrzyły i zaczęły piłować o gałki. A nie wezmę paracetamolu, bo go już tydzień zażywam w tabletkach na grypę.

Szukam w Internecie, gdzie tu lekarz, ale ogłaszają się sami prywaciarze. No to do spożywczego i pytam te fajne baby stare, dokąd one chodzą. Tu zaraz. W rejestracji taka młoda pinda: „Suuucham?” Mówię, że nie należę, ale potrzebuję do internisty. „To jak pan nie należy, to nie przyjmujemy prywatnie!” – i siorbie kawusię, taką z fusami, co chrzęści. Mówię, że ja nie prywatnie, tylko bym się już zapisał. A ona: „Zapisać się pan może, ale dziś już pana nie przyjmiemy.” To co ja mam zrobić, pytam, a pot się ze mnie leje i jakoś tak ciemnawo przed oczami. „Proszę iść na SOR.” Kaj mom iść, chopie? „Na Szpitalny Oddział Ratunkowy.” Ja, ja, ja, znam te oddziały – patrzą na ciebie jak na idiotę, bo nie masz krwi w moczu ani w wymiocinie i przez cztery godziny czekasz, żeby lekarzowi przestali przywozić półumarlaków. Powiedziały mi baby, że jest przychodnia na osiedlu Jagiellońskim, to idę tam. A wieje jak najęte. I sypie liśćmi w twarzoczaszkę.

Kawał przychodni, jakby kombinat czy walcownia. Znalazłem wejście. Znalazłem recepcję. Starszy pan tłumaczy coś pielęgniarce, ta odsyła go do lekarza, on na to, że lekarz go już przysłał tutaj, a tamta swoje. Do mnie co rusz podchodzi inna i muszę od nowa. Mówią, żebym poszedł do swojej poradni, a ja powtarzam, że nie jestem nigdzie zapisany i chciałem tutaj. „A w Krakowie gdzie mieszka? No to proszę na Złotej Jesieni!” – wykrzykuje z ulgą, bo nic gorszego niż pisanie papierów.

Wytłumaczyłem, że mam prawo dwa razy w roku za darmo złożyć deklarację przynależności do dowolnej poradni w tym kraju. Poszła się poradzić koleżanek. Dostałem cztery strony dokumentów do wypełnienia, a pot się ze mnie leje. Najciekawszy był fragment, w którym zrzekam się przynależności do poprzedniej poradni, gdzie byłem ostatnio parę ładnych lat temu, i muszę podać imię i nazwisko lekarza, dokładny adres i nazwę placówki. Bo, wiecie, one wszystkie się jakoś nazywają – „Uni-Med”, „Cenpil”, albo „Medicor sp. z o.o. Zakład lecznictwa podstawowego i specjalistycznego”. Tymczasem jakiś facet z zainfekowanym gardłem od dwóch minut próbuje zawołać do siebie pielęgniarkę.

W miarę wypełniłem, parę luk zostało. „To teraz proszę dowód ubezpieczenia”. Podaję kartę chipową Śląskiego Oddziału Wojewódzkiego Narodowego Funduszu Zdrowia w Katowicach. „Panie, co to jest? Bożenka, chodź, zobacz!” – i oglądają na wszystkie strony, jak małpy ten monolit w filmie Kubricka, a mnie zalewa krew ze smarkami. „Panie, czeba potwierdzenie ubezpieczenia, z zakładu pracy, a nie to.” Kiedy ja nie pracuję na stałe. „To co robi?” Studiuję.

Chwila ciszy, bo już wiedzą – jestem uwodzicielem ich córek, juwenalijnym pijakiem, który za dwa lata będzie odbierał pracę ich synom. Wasi synowie napieprzają się maczetami, celują w inny sektor! Córeczek nigdy nie zapoznam, na Szewską nie chodzę. Zresztą kto by od was wynajmował te pokoje z grzybem po pięć stówek plus media, kogo by wasze siostry karmiły zapiekankami?

„No to musi pan mieć od rodziców na papierze ubezpieczenie z zakładu pracy.” Przeca nie pojada do Gliwic! „To czemu nie pójdzie tam... na Koniewa... jak ta ulica się teraz nazywa?” Armii Krajowej. Godzina jazdy w jedną stronę.

Kazały mi wybrać któregoś z internistów i zapytać, czy mnie przyjmie wyjątkowo. Ja mam sobie wybrać. Jakbym wiedział, który dostał dyplom z wyróżnieniem. Który dzisiaj ma najmniej ludzi. Który przyjmuje akurat w innym pokoju niż zazwyczaj, choć na tabliczce widnieje nazwisko kolegi. A koszulę mam mokrą i to zielone odrywa się od gardła. Czołgi Koniewa przejeżdżają przez twarzoczaszkę. Było studiować na Polibudzie.

Kraków (Fatimska), 6 XII 2011

2 komentarze:

  1. Łukaszu, spójrz na to z dobrej strony, przynajmniej miałeś czas na pisanie!
    Darek N.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń

Cnotliwe jest użycie wielu przecinków i niewielu wykrzykników. Konfucjusz