O mnie

Moje zdjęcie
Literaturoznawca, antropolog. 2005 r. - laureat ogólnopolskiego konkursu na cykl wierszy (ex aequo z kilkunastoma innymi uczestnikami). 2010 r. - zaliczenie z logiki. W przyszłości liczy na kolejne sukcesy.

wtorek, 13 grudnia 2011

PRZEKAŻCIE. SPOSTRZEŻENIE

Przekażcie sobie, powiedział z podestu, skutecznie oddzielającego od widowni, ale wzruszyli ramionami. Przekażcie sobie, powtórzył więc, unosząc się Duchem, przekażcie waszej gderliwej sąsiadce, która głośno słucha Bajmu, i temu panu, który sprzedaje wam majtki na bazarze, bo przecież wszyscy tam chodzicie, nie ma świętych. Nawet nadęta profesorowa, co prycha w tramwaju. No, przekaż, gnoju, znak pokoju, żebyś więcej nie powiedział, że dzisiaj się nie da załatwić, może w przyszłym tygodniu, co za ludzie, jak Boga kocham. Ale widownia pokiwała głowami i wetknęła ręce głębiej w kieszenie. Skulił się w sobie i znowu dukał z księgi.

Kraków (Fatimska), 13 XII 2011

czwartek, 8 grudnia 2011

PRIMUM NON CHOROWARE. EPOPEJA STUDENCKA

Odkąd zamieszkałem w Krakowie, staram się być zdrów. Raz, że lektur dużo, życie kulturalne kwitnie, a dwa – no, wiecie. Jakoś nie wiadomo, gdzie przychodnia, żadnego lekarza nie znam, a przecież są różni. Zawsze się pytało mamę, do kogo warto, a kto potrafi sześć tygodni leczyć przeziębienie, zanim rozpozna gruźlicę.

No więc przez cztery lata czułem się świetnie, aż tu nagle. Adam Turek zawsze powtarza, że ten okres najgorszy, jak w nocy mróz, a w południe plus osiem. Rozłożyło mnie na części, więc do łóżka, pić fervexy. Gocha cały dzień koło mnie chodziła. Potem było lepiej, pokazałem się na uczelni, a potem znowu. I to jak! Myślałem, że mi pęknie twarzoczaszka, najgorzej się schylić. I zęby rozbolały pierońsko. Po to myję cztery razy na dzień, czyszczę nicią i płuczę, żeby się znów popsuły? Próbuję sprawdzić językiem, który to, ale wychodzi, że ten martwy najbardziej. Czyli wszystko pic – zapalenie zatok. I smarki czerwonozielone. I krztuszę to i czuję w oczach. Jakby łuki brwiowe się zaostrzyły i zaczęły piłować o gałki. A nie wezmę paracetamolu, bo go już tydzień zażywam w tabletkach na grypę.

Szukam w Internecie, gdzie tu lekarz, ale ogłaszają się sami prywaciarze. No to do spożywczego i pytam te fajne baby stare, dokąd one chodzą. Tu zaraz. W rejestracji taka młoda pinda: „Suuucham?” Mówię, że nie należę, ale potrzebuję do internisty. „To jak pan nie należy, to nie przyjmujemy prywatnie!” – i siorbie kawusię, taką z fusami, co chrzęści. Mówię, że ja nie prywatnie, tylko bym się już zapisał. A ona: „Zapisać się pan może, ale dziś już pana nie przyjmiemy.” To co ja mam zrobić, pytam, a pot się ze mnie leje i jakoś tak ciemnawo przed oczami. „Proszę iść na SOR.” Kaj mom iść, chopie? „Na Szpitalny Oddział Ratunkowy.” Ja, ja, ja, znam te oddziały – patrzą na ciebie jak na idiotę, bo nie masz krwi w moczu ani w wymiocinie i przez cztery godziny czekasz, żeby lekarzowi przestali przywozić półumarlaków. Powiedziały mi baby, że jest przychodnia na osiedlu Jagiellońskim, to idę tam. A wieje jak najęte. I sypie liśćmi w twarzoczaszkę.

Kawał przychodni, jakby kombinat czy walcownia. Znalazłem wejście. Znalazłem recepcję. Starszy pan tłumaczy coś pielęgniarce, ta odsyła go do lekarza, on na to, że lekarz go już przysłał tutaj, a tamta swoje. Do mnie co rusz podchodzi inna i muszę od nowa. Mówią, żebym poszedł do swojej poradni, a ja powtarzam, że nie jestem nigdzie zapisany i chciałem tutaj. „A w Krakowie gdzie mieszka? No to proszę na Złotej Jesieni!” – wykrzykuje z ulgą, bo nic gorszego niż pisanie papierów.

Wytłumaczyłem, że mam prawo dwa razy w roku za darmo złożyć deklarację przynależności do dowolnej poradni w tym kraju. Poszła się poradzić koleżanek. Dostałem cztery strony dokumentów do wypełnienia, a pot się ze mnie leje. Najciekawszy był fragment, w którym zrzekam się przynależności do poprzedniej poradni, gdzie byłem ostatnio parę ładnych lat temu, i muszę podać imię i nazwisko lekarza, dokładny adres i nazwę placówki. Bo, wiecie, one wszystkie się jakoś nazywają – „Uni-Med”, „Cenpil”, albo „Medicor sp. z o.o. Zakład lecznictwa podstawowego i specjalistycznego”. Tymczasem jakiś facet z zainfekowanym gardłem od dwóch minut próbuje zawołać do siebie pielęgniarkę.

W miarę wypełniłem, parę luk zostało. „To teraz proszę dowód ubezpieczenia”. Podaję kartę chipową Śląskiego Oddziału Wojewódzkiego Narodowego Funduszu Zdrowia w Katowicach. „Panie, co to jest? Bożenka, chodź, zobacz!” – i oglądają na wszystkie strony, jak małpy ten monolit w filmie Kubricka, a mnie zalewa krew ze smarkami. „Panie, czeba potwierdzenie ubezpieczenia, z zakładu pracy, a nie to.” Kiedy ja nie pracuję na stałe. „To co robi?” Studiuję.

Chwila ciszy, bo już wiedzą – jestem uwodzicielem ich córek, juwenalijnym pijakiem, który za dwa lata będzie odbierał pracę ich synom. Wasi synowie napieprzają się maczetami, celują w inny sektor! Córeczek nigdy nie zapoznam, na Szewską nie chodzę. Zresztą kto by od was wynajmował te pokoje z grzybem po pięć stówek plus media, kogo by wasze siostry karmiły zapiekankami?

„No to musi pan mieć od rodziców na papierze ubezpieczenie z zakładu pracy.” Przeca nie pojada do Gliwic! „To czemu nie pójdzie tam... na Koniewa... jak ta ulica się teraz nazywa?” Armii Krajowej. Godzina jazdy w jedną stronę.

Kazały mi wybrać któregoś z internistów i zapytać, czy mnie przyjmie wyjątkowo. Ja mam sobie wybrać. Jakbym wiedział, który dostał dyplom z wyróżnieniem. Który dzisiaj ma najmniej ludzi. Który przyjmuje akurat w innym pokoju niż zazwyczaj, choć na tabliczce widnieje nazwisko kolegi. A koszulę mam mokrą i to zielone odrywa się od gardła. Czołgi Koniewa przejeżdżają przez twarzoczaszkę. Było studiować na Polibudzie.

Kraków (Fatimska), 6 XII 2011

poniedziałek, 5 grudnia 2011

MARTYROLOGIA DO KOŁA. SPOSTRZEŻENIE

We wrześniu robiliśmy z Darkiem Niklem badania antropologiczne na Polach Chwały – ogólnopolska impreza grup rekonstrukcji historycznej w Niepołomicach. Nudne miasteczko naprawdę ożyło, przez cały weekend panowała niezakłócona niczym atmosfera karnawału. Zarówno dla początkującego naukowca, jak i dla zwykłych śmiertelników atrakcji co nie miara. Ale najmocniej zapadły mi w pamięć dwie rzeczy – niezwiązane z dorocznym świętem.

Przyjezdnym, którzy nie mieli namiotów, czołgów ani terenówek, udostępniony został obszerny budynek szkoły zaraz przy Zamku Królewskim. Tam, w głównym holu, gdzie zapewne dzieciarnia bawi się w berka, a nam urządzono kantynę, stoi w rogu... brązowy klęcznik. Na nim takiż Jan Paweł II. Trochę głupio żreć konserwy przy ołtarzyku największego z Polaków. O piciu gorzały z krasnoarmiejcami nie wspominając.

Ale to jeszcze nic. Bo na ścianie jednego z głównych korytarzy znajduje się spora gazetka, w której zaprezentowano zdjęcia przestrzelonych czaszek odkrytych w Katyniu, Charkowie i Miednoje. Razem z szeregiem niezbędnych na co dzień informacji.

Maria Janion przekonująco pisała o charakterystycznym dla Słowian zapalczywym kulcie przodków – m.in. w książce Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi. To bez wątpienia wartościowy element naszej tożsamości, ale obawiam się, że ostro przegięliśmy. Bo czy naprawdę co dzień miłośnicy warszawskiego barda muszą mi przypominać, jak to z szybkością nawałnicy Armia Czerwona wyruszała? Czy jestem zobowiązany co tydzień emocjonować się smutnym, lecz urokliwym losem Cichociemnych? I dlaczego wszyscy odwiedzający nas cudzoziemcy muszą się wynudzić w Fabryce Schindlera? Pewnie po to, aby nie pytali, czemu nie mamy innych atrakcji.

Pamiętasz przeciągającą się miesiącami budowę ronda, które chyba tylko dzięki Bogu zostało wreszcie ukończone? Zjeżdżasz z A4 na północnym zachodzie, żar płynie z nieba albo dla odmiany zaczyna się ten wawelski smog. No i jesteśmy w korku, na bitą godzinę, a zjechać w boczną, próbować opłotkami, przez osiedla po prostu nie ma jak. I wtedy już rozumiesz – Rondo Ofiar Katynia. To jest właśnie to koło wiecznego teraz. Rondo Ofiar Katynia, po którym kręcą się bez końca 22 tys. zabitych o pewnym brzasku w ponurym lasku. A ty za nimi – szukasz zjazdu i nie wiesz, bo wszystko inaczej, więc próbujesz rundkę i jeszcze rundkę, a potem i tak się okazuje, że walisz na Prądnik zamiast na Krowodrzę. Cholerny Stalin!

Kraków (Fatimska), 4 XII 2011

sobota, 3 grudnia 2011

TĘSKNOTA. SPOSTRZEŻENIE

W pobliżu miasteczka studenckiego stoi billboard reklamujący makaron – piękna dama lat ok. 50 stoi z wazą rosołu przy nakrytym obrusem stole. Właśnie na tym obrusie ktoś dopisał rządek czarnych jak rozpacz liter: „KOCHAM CIĘ MAMO”. Czyżby wszystkie te skrzynki perły, hektolitry mrożonej wódki, kilogramy kondomów i papierosów co wieczór wykupywane w „Student-Markecie” i „Delikatesach Cent” służyły tylko zagłuszeniu zniewalającej tęsknoty? A może to po prostu kac przyniósł myśl o ciepłej zupce? Ani cola, ani red bull nie są przecież w stanie otulić żołądka takim balsamem.

Kraków (Fatimska), 3 XII 2011

piątek, 11 listopada 2011

IMPERATYW. MYŚL SZCZEROZŁOTA

Jeżeli naprawdę chcesz być prawym człowiekiem, wyobraź sobie, że Twoja babcia wszystko widzi.

Kraków (Fatimska), 11 XI 2011

wtorek, 30 sierpnia 2011

GENEZA KULTUROWA NATANIZMU. STUDIUM

Ks. dr hab. P. Natanek nie został rewelacją Internetu przez przypadek. Po raz kolejny okazuje się, że nawet w dobie kultury obrazkowej umiejętne operowanie słowami może silnie wpływać na rzeczywistość. Jeżeli ktoś naśmiewa się z rzekomo niefortunnych sformułowań kaznodziei i na tej podstawie wnioskuje o bezwartościowości jego tytułu naukowego – niech wie, że coś się dzieje. Mamy bowiem do czynienia z niezwykle oryginalnym talentem.

Kaznodzieja z małopolskiej Grzechyni bez wątpienia potrafi budować napięcie. Jedno z kazań zaczyna od słów: „obiecałem, że dam wam dziś coś bardzo mocnego” – i rzeczywiście, postępuje zgodnie z zasadą Hitchcocka. „Bóg nam otwiera te drzwi – tak jak tam macie” – wskazuje na wejście do kościoła, sugerując, że kościelny działa jedynie jako medium. Ks. Natanek rozwija tę myśl: „w Europie wszędzie padła wiara – została Polska!”. Ale „politycznie i gospodarczo już Polski nie ma”, więc kościół w Grzechyni pełni funkcję Arki Noego. Przed ostateczną zagładą uchroni Polaków tylko uznanie Chrystusa za króla.

Mamy zatem do czynienia z przeformułowaniem archetypu oblężonej twierdzy, jakim dla Polaków jest obrona Jasnej Góry. Kaznodzieja kreuje wizję Polski upadłej, która istnieje już tylko w swych bohaterskich rycerzach – dlatego sam nosi wielki ryngraf z białym orłem, a jego zwolennicy gremialnie występują w szkarłatnych pelerynach. Tak jak Jan Kazimierz w 1656 r. ogłosił Maryję królową Polski, tak ks. Natanek domaga się intronizacji Chrystusa. Jego żądanie wyraża chęć powrotu do czasów kontrreformacji, zjednoczenia wobec wroga, kiedy panowie szlachta, słuchając w niedzielę Ewangelii, wyciągali karabele z pochew, by zademonstrować gotowość obrony wiary.

Kaznodzieja zdaje sobie jednak sprawę ze zmian, jakie nastąpiły w Polsce przez 350 lat. Jego działania są diabelnie logiczne. Ponieważ szlachta uległa degeneracji w XVIII w., ks. Natanek opiera swą wspólnotę na góralach spod Makowa Podhalańskiego oraz na quasi-zakonie Rycerstwa Jezusa Chrystusa Króla. Demokratyzm, chłopomania i fascynacja średniowieczem – kaznodzieja wyraźnie nawiązuje do ideałów romantyzmu. To trafny wybór, postmodernizm nie sprzyja tego rodzaju integracji. A przecież dezintegracja bywa nieznośna.

O co chodzi natanistom? O żelazną konsekwencję. Skoro Matka Boża jest już królową Polski, teraz trzeba powiedzieć B.

Skąd jednak trudności w intronizacji Chrystusa? Winni są Żydzi-niedowiarkowie. To oksymoron, bo, jak wyjaśnia kaznodzieja, na zaszczytny tytuł Żyda zasługuje ten, „kto przeszczega prawo mojżeszowe”. Tymczasem solidarnościowi politycy żydowskiego pochodzenia, z którymi Polacy wiązali w l. 90. tak wielkie nadzieje, „z Bronsteinów przekształcają się na Poznańskich, Krakowskich i tak dalej”. Otóż Salomonowe posunięcie: antysemityzm przy jednoczesnym podkreśleniu szacunku do Żydów. Czy red. David Kazimierski czyta te słowa?

Sytuacja jest tak zamglona, że aż klarowna. Bo skoro najgorsi wrogowie nie wyróżniają się już nazwiskiem, to znaczy, że ufać można tylko garstce sprawdzonych sprzymierzeńców. Należy zachować ostrożność i stałą mobilizację. Nie tylko wobec Żydów. Również wobec biskupów i własnych dzieci. Transcendentne zło działa w sposób bardzo konkretny: „jeśli u twojego syna na głowie jawi się żel, później irokezy, to już wiedz, że tam się coś bardzo mocno burzy”. Kto słyszał choć kilka strasznych opowieści, ten wie, że diabła można łatwo rozpoznać – po kopytach albo – uwaga – po nieudolnie zasłanianych rogach.

Ks. Natanek podkreśla swym zachowaniem, że jest człowiekiem z ludu – mówi z mocnym małopolskim akcentem, upraszczając grupy spółgłoskowe, i epatuje historiami o demonach, jak to robią dziadkowie przy ognisku. Ale kiedy indziej przez dwie minuty wyrzuca z siebie z prędkością cekaemu nazwy kolejnych zagrożeń, które dla przeciętnego słuchacza z pewnością brzmią egzotycznie: „enagram, ezoteryzm, Gwiezdne wojny, feng shui, Harry Potter, metoda Hellingera, holizm, (...) medycyna tybetańska, pozytywne myślenie, programowanie neurolingwistyczne, odmienne stany świadomości, prekognicja”. Krótko mówiąc: abrakadabra.

Przed czarną magią ocali nas jednak Gandalf Biały, dobrotliwy przyjaciel niziołków, potężny zwycięzca Balroga. Zna bowiem zaklęcie, które potrafi zbudować armię: „To jest właśnie Polska!” – woła, z dumą lustrując swe zgromadzenie. A tak się składa, że – niezależnie, kto sobie Nią gębę wyciera – „Polska to jest wielka rzecz”.

Gliwice (Harcerska), 30 VIII 2011