Długo
zwlekałem z obejrzeniem Mrocznego rycerza.
Nie staram się specjalnie nadążać za tym nurtem kina, choć nie brzydzą mnie
flirty z komiksową estetyką. Z ogromną przyjemnością oglądałem Sin City, a filmy
Tarantino uważam (zapewne niesłusznie) za arcydzieła. W świetle
etyczno-estetycznej teorii Krzysztofa Zanussiego jestem niepoprawnym bankrutem
intelektualnym.
W
końcu włączyłem sobie Mrocznego rycerza, bo skoro film przez osiem lat, które
minęły od premiery, urósł do rangi kultowego, to coś w nim musi być. Tytuł
wciąż wspominany jest z estymą w audycjach radiowych i knajpianych dyskusjach,
a Heath Ledger jako Joker zajmuje niezłe miejsca w zestawieniach najlepszych
ról w historii kina.
No,
Ledger faktycznie dobry, ale spuściłbym z tonu, bo reszta obsady psuje zabawę.
To trochę zaskakujące, kiedy weźmiemy pod uwagę, jak brawurowo Christian Bale wypadł na przykład w American
Psycho. W roli Batmana tanio wziął drogie pieniądze, bo w ogóle nie gra
twarzą, a wcale nie zawsze ma ją zasłoniętą. Mniej więcej to samo robi Aaron
Eckhart w roli prokuratora Denta, to znaczy nie używa mimiki. Oczywiście wypada w
tym gorzej niż Bale, ponieważ nie nosi maski. Eckharta ratuje jedynie fakt, że
od pewnego momentu połowę twarzy ma odartą ze skóry w wyniku poparzenia.
Ale
i tym efektownym zjawiskiem, prosto z kina klasy C, nie potrafię się cieszyć,
mimo wyżej wspomnianego bankructwa. W głowie krążą mi natrętne pytania. Nie
chodzi nawet o to, że ta otwarta rana ewidentnie faceta nie boli. Zakładam po
prostu, że Eckhart ma twarz słabo unerwioną, co tłumaczyłoby też, dlaczego nią nie
gra. Zastanawiam się natomiast, czemu on nic nie pije, mając połowę ust, z
braku części warg i policzka, nieustannie otwartą. Przecież śluzówka w takiej
sytuacji szybko wysycha! Mimo to Dent, nie nawadniając się, toczy długie
perory.
A
z peror tych wynika, że prokurator, który przez cały film był dobrą osobą, ni z
tego ni z owego stał się mordercą niewiniątek. Ja wiem, trauma, te rzeczy, ale
jakoś trudno zaakceptować taką zmianę u człowieka, który przedtem był niczym
innym jak herosem w płowej fryzurze. Dzięki której, nota bene, wygląda na
figurę woskową Roberta Redforda – prawie jak żywy.
Co
ciekawe, pod koniec filmu również główny bohater zastanawia się, czy on sam
jest tak do końca dobrą osobą. Te filozoficzne rozważania – odważne jak na
faceta, który w kostiumie nietoperza co noc spuszcza łomot przypadkowym
przechodniom, nie licząc się też z mieniem prywatnym i publicznym – szybko
zostają urwane. Najwyraźniej twórcy filmu konsekwentnie trzymali się założenia,
że nie jest to dzieło dla osób po jedenastym roku życia, toteż nie wolno go
przeładować treścią.
W
końcowych scenach z głębokiej śpiączki wybudza się Gary Oldman (komendant
policji) i, w odróżnieniu od reszty ekipy, zaczyna grać twarzą, choć przedtem zajmował się głównie posiadaniem wydatnego wąsa. Od tego momentu jest na co popatrzeć. Ale niestety to już
koniec filmu, Mroczny Rycerz odjeżdża na fajnym motorze, peleryna furgoce i w
towarzystwie patetycznej muzyki słyszymy z offu: „On nie jest bohaterem... ale
milczącym strażnikiem... czujnym obrońcą... Mrocznym Rycerzem.”
Oczywiście
film ma też plusy, jak niewielka rola Michaela Caine'a. Szkoda, że nie zagrał
Batmana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Cnotliwe jest użycie wielu przecinków i niewielu wykrzykników. Konfucjusz