O mnie

Moje zdjęcie
Literaturoznawca, antropolog. 2005 r. - laureat ogólnopolskiego konkursu na cykl wierszy (ex aequo z kilkunastoma innymi uczestnikami). 2010 r. - zaliczenie z logiki. W przyszłości liczy na kolejne sukcesy.

sobota, 9 kwietnia 2016

MROCZNY RYCERZ I KOSZTOWNI STATYŚCI

Długo zwlekałem z obejrzeniem Mrocznego rycerza. Nie staram się specjalnie nadążać za tym nurtem kina, choć nie brzydzą mnie flirty z komiksową estetyką. Z ogromną przyjemnością oglądałem Sin City, a filmy Tarantino uważam (zapewne niesłusznie) za arcydzieła. W świetle etyczno-estetycznej teorii Krzysztofa Zanussiego jestem niepoprawnym bankrutem intelektualnym.

W końcu włączyłem sobie Mrocznego rycerza, bo skoro film przez osiem lat, które minęły od premiery, urósł do rangi kultowego, to coś w nim musi być. Tytuł wciąż wspominany jest z estymą w audycjach radiowych i knajpianych dyskusjach, a Heath Ledger jako Joker zajmuje niezłe miejsca w zestawieniach najlepszych ról w historii kina.

No, Ledger faktycznie dobry, ale spuściłbym z tonu, bo reszta obsady psuje zabawę. To trochę zaskakujące, kiedy weźmiemy pod uwagę, jak brawurowo Christian Bale wypadł na przykład w American Psycho. W roli Batmana tanio wziął drogie pieniądze, bo w ogóle nie gra twarzą, a wcale nie zawsze ma ją zasłoniętą. Mniej więcej to samo robi Aaron Eckhart w roli prokuratora Denta, to znaczy nie używa mimiki. Oczywiście wypada w tym gorzej niż Bale, ponieważ nie nosi maski. Eckharta ratuje jedynie fakt, że od pewnego momentu połowę twarzy ma odartą ze skóry w wyniku poparzenia.

Ale i tym efektownym zjawiskiem, prosto z kina klasy C, nie potrafię się cieszyć, mimo wyżej wspomnianego bankructwa. W głowie krążą mi natrętne pytania. Nie chodzi nawet o to, że ta otwarta rana ewidentnie faceta nie boli. Zakładam po prostu, że Eckhart ma twarz słabo unerwioną, co tłumaczyłoby też, dlaczego nią nie gra. Zastanawiam się natomiast, czemu on nic nie pije, mając połowę ust, z braku części warg i policzka, nieustannie otwartą. Przecież śluzówka w takiej sytuacji szybko wysycha! Mimo to Dent, nie nawadniając się, toczy długie perory.

A z peror tych wynika, że prokurator, który przez cały film był dobrą osobą, ni z tego ni z owego stał się mordercą niewiniątek. Ja wiem, trauma, te rzeczy, ale jakoś trudno zaakceptować taką zmianę u człowieka, który przedtem był niczym innym jak herosem w płowej fryzurze. Dzięki której, nota bene, wygląda na figurę woskową Roberta Redforda – prawie jak żywy.

Co ciekawe, pod koniec filmu również główny bohater zastanawia się, czy on sam jest tak do końca dobrą osobą. Te filozoficzne rozważania – odważne jak na faceta, który w kostiumie nietoperza co noc spuszcza łomot przypadkowym przechodniom, nie licząc się też z mieniem prywatnym i publicznym – szybko zostają urwane. Najwyraźniej twórcy filmu konsekwentnie trzymali się założenia, że nie jest to dzieło dla osób po jedenastym roku życia, toteż nie wolno go przeładować treścią.

W końcowych scenach z głębokiej śpiączki wybudza się Gary Oldman (komendant policji) i, w odróżnieniu od reszty ekipy, zaczyna grać twarzą, choć przedtem zajmował się głównie posiadaniem wydatnego wąsa. Od tego momentu jest na co popatrzeć. Ale niestety to już koniec filmu, Mroczny Rycerz odjeżdża na fajnym motorze, peleryna furgoce i w towarzystwie patetycznej muzyki słyszymy z offu: „On nie jest bohaterem... ale milczącym strażnikiem... czujnym obrońcą... Mrocznym Rycerzem.”

Oczywiście film ma też plusy, jak niewielka rola Michaela Caine'a. Szkoda, że nie zagrał Batmana.